Yates, jak przystało na reżysera filmów o Harrym Potterze, wie, jak wyczarować na ekranie atmosferę przygody i tajemnicy związanej z odkrywaniem niezbadanych lądów. Do spółki z operatorem
Tarzan, jakiego znacie z książek Edgara Rice'a Burroughsa, nie ma dziś racji bytu w wojującym z rasowymi i płciowymi stereotypami Hollywood. Szlachetnie urodzony biały maczo, który urządza zapasy z lwami, spuszcza manto zastępom afrykańskich dzikusów i jest marzeniem każdej damy w opałach, to muzealny eksponat idealnie nadający się do obśmiania. Mimo to reżyser David Yates podjął wysiłek, by lorda Greystoke uczłowieczyć i znaleźć dla niego miejsce we współczesnej popkulturze. Unikając wszelkich kontrowersji, zagubił jednak to "coś", co niegdyś uczyniło bohatera kultowym.
Tarzan Anno Domini 2016 (Alexander Skarsgard) wciąż potrafi rozmawiać ze zwierzętami, zwinnością bije na głowę artystów z Cirque du Soleil, a sylwetką - greckie posągi. Daleko mu jednak do niepokonanego samca alfa - jego ciało pokrywają coraz to nowe blizny, a wzrok częściej niż ułańską fantazję wyraża melancholię i smutek. Gorzej, że Tarzanowi brakuje także charyzmy i dzikości, jakimi powinien się przecież charakteryzować heros tytułowany władcą małp. Nie do końca też wiadomo, na czym polega jego wewnętrzny konflikt. Dlaczego tak niechętnie godzi się on na powrót do Afryki po latach spędzonych na angielskich wrzosowiskach? Z powodu bolesnych wspomnień? Wyrzutów sumienia? A może ze strachu przed skonfrontowaniem się z własną legendą? Twórcy sugerują, że każda z możliwości jest po części prawidłowa, ale w ostatecznym rozrachunku nie ma to i tak większego znaczenia dla rozwoju akcji.
Podobną niekonsekwencję widać w wyborze konwencji. Czy film Yatesa ma być widowiskiem przygodowym w starym dobrym stylu czy raczej rewizjonistyczną wersją mitu o królu dżungli? Ewidentnie zapatrzony przeszłość reżyser w wielu miejscach stylizuje "Legendę" na kino z epoki Technicoloru. Jednocześnie walczy z ukrytym w książkach Burrorughsa rasizmem i seksizmem. Świadczy o tym choćby do bólu politycznie poprawny wizerunek mieszkańców Afryki - bez wyjątku dzielnych i honorowych, świetnie mówiących po angielsku wojowników. Metamorfozie uległa również ukochana bohatera. Jane grana przez Margot Robbie ani trochę nie przypomina bezbronnej białogłowy - stawia na swoim, ma niewyparzony język i pływa w rzece z hipopotamami. Aby całkiem zamknąć usta przeciwnikom powieści o Tarzanie, scenarzyści uczynili towarzyszem broni bohatera gadatliwego czarnoskórego lekarza (Samuel L. Jackson) - weterana wojny secesyjnej który na opatrywaniu ran zna się równie dobrze co na strzelaniu z koltów.
Yates, jak przystało na reżysera filmów o Harrym Potterze, wie, jak wyczarować na ekranie atmosferę przygody i tajemnicy związanej z odkrywaniem niezbadanych lądów. Do spółki z operatorem Henrym Brahamem potrafi też z malarskim zacięciem sfotografować zarówno wiktoriańską Anglię, jak i kongijską dzicz. Jednocześnie w jego "Tarzanie" brakuje pierwiastka, którego wynosiłby film ponad przeciętność. Christoph Waltz jako czarny charakter jest odpowiednio przebiegły, pragmatyczny i okrutny. Słowem: kolejny raz wciela się w Hansa Landę z "Bękartów wojny". Sceny akcji, choć zrealizowane z rozmachem, nie przyspieszają bicia serca z powodu nadmiaru CGI. Nawet dopieszczona animacja fauny nie przyprawi o szczękopad, jeśli widziało się wcześniej "Ewolucję planety małp" albo "Księgę dżungli". W efekcie "Tarzan" to jeden z tych filmów, które ogląda się całkiem przyjemnie, a potem od razu o nich zapomina.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu